Założeniem moim była walka o "mocną" dychę lub jeśli nie to na etapach o wygranie któregoś. Poszedłem tą drugą drogą, zabierając się trzy razy w odjazdy. Zawsze szły one nie ze skoków na płaskim, a pod górę. Niestety wszystkie te odjazdy nie dojechały do mety. Szczęście nie dopisało, ale też dodam, że te dwie kraksy konkretnie podcięły mi nogi.
Ostatni tydzień zdecydowanie miałem najlepszy. Czułem, że noga zaczyna wracać do właściwego poziomu. Może to nie tylko efekt upadków, że wcześniej było gorzej. W zeszłym roku pamiętam, że najlepszym moim etapem był ten z finiszem pod Sierra della Pandera czyli też ostatnia meta pod górę - czyli tak samo jak w tym roku Abantos.
Chciałbym jeszcze raz wrócić do tego dnia. Myślę, że przede wszystkim zabrakło mi głowy. Nie było aż tak ciężko że trzeba było im koła puścić. Zabrakło nieco motywacji i zagięcia w najważniejszym momencie etapu. Wiadomo, że priorytetem dla nich czyli Sastre czy Sancheza były sekundy nadrobione nad rywalami. Dla mnie zaś liczył się tylko etap. Doświadczenie uczy, ale Vuelta 2007 nigdy już się nie powtórzy. Jutro napiszę o Bennatim.