wtorek, 23 czerwca 2009

Sylwester Szmyd na meczu żużlowym Polonii Bydgoscz z Lotosem Gdańsk

Szmyd nie kręci. Zaczął latać

Bydgoski kolarz Sylwester Szmyd przyjechał odpocząć w domu po trudach startów w Giro d'Italia i zwycięstwie w wyścigu Dauphine Libere. To przerwa przed drugą częścią sezonu, którego zwieńczeniem ma być występ ze swą zawodową grupą Liguigas w Vuelta d'Espana. 
 
Wojciech Borakiewicz: Co robi kolarz podczas urlopu? 

Sylwester Szmyd: Odpoczywa, czyli właściwie nic (śmiech).

I chodzi na żużel...

- Polonii kibicuję od zawsze. Tata mnie zabrał pierwszy raz, kiedy miałem trzy lata. To było dawno, w 1981 roku. W niedzielę była okazja, żeby zobaczyć mecz z Lotosem, więc z niej skorzystałem.

W Polsce jest pan od kilku dni. Proszę opowiedzieć, jak we Włoszech pan świętował swoje pierwsze etapowe zwycięstwo na sławnej Mont Ventoux?

- Najpierw z żoną. Na dwa dni pojechaliśmy w okolice Wenecji. Mam takie miejsce między Wenecją a położonym trochę na północ miasteczkiem Valdobbiadene. Robią tam prosecco i trochę go próbowaliśmy.

Co to jest?

- To musujące białe wino, specjalność Veneto, tamtego regionu. Tamtędy przejeżdżał jeden z etapów Giro d'Italia i spodobało mi się to miejsce. Wcześniej nie obyło się też bez kolacji dla moich najwierniejszych kibiców z toskańskiego miasteczka Montignoso di Massa. Okazja była przecież super, bo moje pierwsze zwycięstwo etapowe w karierze i to w sławnej Mont Ventoux. Wszystkich ono zaskoczyło. Zorganizowałem więc kolację, na której było 20 osób. Było z czego się cieszyć, a to są ludzie, którzy naprawdę radują się z moich sukcesów. W Polsce jestem od czwartku.

Stałeś się trochę bardziej znany po etapowej wygranej w wyścigi Dauphine Libere, o którym było bardzo głośno w Polsce?

- Z dwoma dziennikarzami spotkałem się od razu na lotnisku, ale żeby bardziej znany... Chyba nie. Do Polski przyjechałem zresztą jeden dzień szybciej. Wcześniej po głowie mi chodził koncert "depeszów" na San Siro w Mediolanie. To było w czwartek, ale zrezygnowałem z niego, bo chciałem być na starcie pielgrzymki w Rzeszowie. To tradycyjna rowerowa pielgrzymka. Trasa jest bardzo długa, aż do Fatimy w Portugalii. Obiecałem im, że będę im towarzyszył na starcie. Podziwiam uczestników, bo pokonają więcej kilometrów niż ja w Giro d'Italia

Na rower więc pan nie wsiadał?

- Przez pierwszy tydzień urlopu nie wsiadałem. Od poniedziałku zacznę powoli kręcić. I mam nadzieję, że będę też latać.

To są szybowce czy samoloty?

- Samoloty. Jadę do Grudziądza, na lotnisko w Lisich Kątach, żeby wylatać trochę godzin. Chciałbym się zbliżyć do końca kursu pilota samolotów turystycznych PPL 2. Zacząłem dwa lata temu go robić i tak wyszło, że nie w Bydgoszczy, ale akurat w Lisich Kątach.

Ile brakuje do zdobycia licencji?

- Osiem godzin lotu i potem egzamin teoretyczny i praktyczny.

Zdąży pan podczas tego urlopu się wylaszować [laszowanie to wykonanie pierwszego samodzielnego lotu na danym typie statku powietrznego po zakończeniu serii lotów z instruktorem - przyp. red.] i zakończyć kurs?

- To trochę inaczej wygląda. Laszuje się na określony typ samolotu. Latam teraz na cessnie 150. Wylaszowałem się wcześniej na większej cessnie 170. Lubię latać.

Urlop w Polsce skończy pan już na początku lipca, ale potem szybko wróci znowu do kraju.

- Ale już w swej normalnej roli, kolarza. Startuję od 2 sierpnia w Tour de Pologne. Pojedzie w nim moja grupa Liquigas. Do Polski przyjadę prosto z Andory, gdzie będę trenował w lipcu. Mam nadzieję, że po pierwszych płaskich etapach "noga mi puści" na trudnych, górskich odcinkach do Krynicy i Zakopanego.