Tak jak można było przypuszczać...una tappa di merda! Od startu mnóstwo skoków, odjazd, później ulewa, mgła, zimno, niebezpieczne zjazdy, dużo upadków..., a ja sam często nie wiedziałem, gdzie jestem. Czułem się dobrze, ale jakoś sobie ciężko radziłem na tej trasie, a poza tym byłem spokojny, że i tak mniejsza grupka niż 30-40 nie przyjedzie na metę, a tam powinienem być. Kątem oka na ostatnich sztywnych hopkach szukałem zawsze Jensa Voigta, tylko jak wypłaszczalo, to chłopak dociągał tych co mu na kole byli w stanie usiedzieć. Zgubilem się tylko pod Monte Carpegna wziętą całkiem z tyłu, troche z zimna, trochę przez to, żeby nie odpuścić worka z jedzeniem na bufecie.
Leo mówił mi, że myślał, że już nie wstanie i obawia się, że odbije się ta kraksa na przyszłych etapach. Ale on ma to do siebie, że wciąż marudzi i płacze, a potem i tak jest mocny. Tak więc bez obawy. Wierzę w dwa dni odpoczynku, a potem góry do nieba.
foto: www.corvospro.com