Tak więc jak miało być, na czwartym najdłuższym etapie pojechałem w odjazd. Ciężko nie było, wystarczyło mieć nogi do skoczenia pod górę w odpowiednim momencie. Co dalej się działo szkoda pisać, bo przypomina to trochę ściganie stricte amatorskie. Dziewięciu kolarzy w odjeździe i skoki na 180 kilometrów do mety zamiast współpracy.
Sam na najcięższej premii górskiej kilka skoków oddałem. Czułem się już lepiej, ale nas doszli na 30 kilometrów przed metą, zaś na samym końcowym podjeździe już rzecz jasna odpuściłem dojeżdżając możliwie spokojnie do mety. Wczoraj był etap, na którym przed rokiem wygrałem finisz z grupy pokonując samego Barbosę. Moim założeniem było dojechać do samej mety z pierwszymi i tak było. Ostra jazda cały etap, ale to dobrze, bo łatwiej kondycję mi będzie złapać.
Dziś dzień odpoczynku. Tylko krótka przejażdżka, masaż, nauka teorii latania ostatnio mocno zaniedbana i myślami jestem już na ostatnim podjeździe jutrzejszego etapu. Znam go dobrze i stawiając sobie na tym wyścigu małe cele, na jutro założyłem jazdę i walkę z najlepszymi. Żadnego pchania się w odjazdy, które i tak nie dojeżdżają. Poczekam do ostatniego podjazdu, a tam jak nogi i tempo pozwolą zaatakuje. Nie wiem czy mnie już na to stać, ale jutro się dowiem.