Jeszcze tylko samotna przejażdżka do Mediolanu i koniec. To Giro na myśl o którym w grudniu zeszłego roku cieszyłem się, że będę je oglądać w TV. Okazało się najcięższe i najsilniej obsadzone ze wszystkich, które dotąd jechałem. No i nie było złe w moim wykonaniu, no może poza ostatnim dwoma górskimi etapami.
Kraksa na pewno nie była potrzebna. Wczoraj jeszcze jadąc pod Gavię tak mnie bolała głowa, że chciałem się wycofać, ale po zjeździe wszystko minęło. Znowu deszcz i zimno, jak dzień wcześniej. Z 25 stopni zrobiło się 6-8 na górze do tego na mokro. Właśnie, jedyne co mi się nie podobało to brzydka pogoda, która nas prześladowała od samego Palermo.
Pod Mortirolo chciałem być z przodu, próbowałem, ale noga "nie odpowiadała". Siły nie było, nie potrafiłem dać z siebie wszystkiego. Najważniejsze że Marzio się wybronił. Raz jeszcze potwierdziło się to co wcześniej mówiłem. "Nigdy nie wiadomo kiedy komuś korby odbiją". Rewelacyjny dzień wcześniej Di Luca tu akurat nie dał rady i tym samym ustąpił miejsca na podium naszemu Marzio.