sobota, 2 grudnia 2006

Giro d'Italia

Nawet jeśli nie znam wszystkich podjazdów to w myślach oglądając etap po etapie, górę po górze, przemierzałem przełęcze. Widziałem się na premiach górskich i poszczególnych szczytach. Nie spodziewałem się, że będzie inaczej. Podoba mi się. Trzeba przejrzeć je kilka razy, przespać się z tym i za parę dni znów wrócić do trasy.

Gór nie za wiele ale i znów nie tak ciężkie te podjazdy. Wbrew mojemu pierwszemu odczuciu, gdzie myślałem że (jak zawsze) jest więcej podjazdów sztywniejszych. Tak przecież pierwsze dwie mety pod górę Montevergine i Santuario della Nostra Signora Guardia nie są podjazdami ciężkimi. Dalej etap we Francji - klasyka, coś pięknego z Izoard w końcowce czy późniejsza czasówka pod gorę do Oropy to też podjazdy które mi świetnie pasują. Problematycznym może być "il tappone" (etap królewski) z Trento do Tre Cime Lavaredo oraz Monte Zoncolan ale to już krótkie sztywne odcinki. Mało czasówek, ale jest jazda druzynowa na czas. Mam po co trenować. Dziś kolejna przejażdżka z "Leo" . Jutro pojadę już z grupą "Pety", ale tylko powiedzieć "cześć" bo on już od blisko miesiąca trenuje i pedałuje w całkiem innym rytmie.

Zapomniałem wspomnieć, że w czasie mojego pobytu w Polsce odwiedziłem serdecznego przyjaciela po fachu Darka Baranowskiego dzieląc poza rowerem również inną pasję hobby. Zrobiliśmy Depeche Party - działo się, oj działo. Impreza skończyła się prawie o świcie jak dobre wesele. Mam szczerą nadzieję, że będę mógł jeszcze pedałować w profesjonalnym peletonie razem z "Rybą".