środa, 15 lipca 2009

Wywiad kibica

Witamy, redakcja bloga zaprasza wszystkich kibiców kolarstwa i Sylwestra Szmyda do zabawy w „zadaj jedno pytanie”. Prosimy nadsyłać swoje pytania dotyczące kolarstwa i kariery Sylwestra, po zebraniu wszystkich pytań Sylwek odpowie na nie w mini wywiadzie. Pytania prosimy przysyłać na adres sylwesterszmyd@gmail.com, w temacie prosimy wpisać "pytanie do Sylwka". Wkrótce ogłosimy również konkurs związany z karierą Sylwka, nagrodą będzie "wypasiona" koszulka z autografem Sylwestra.

foto: Kasia Szmyd

wtorek, 14 lipca 2009

Trochę dziwny ten tegoroczny Tour de France

... klasyfikacja wciąż bardzo ciasna, a Pireneje nie wiele wyjaśniły. Widzę, że pewnie większość, czy może nawet sam wyścig rozstrzygnie się pod Mont Ventoux, bo jak na razie to bardziej klasyfikacje ułożyła drużynowa czasówka niż którykolwiek etap.

Jeżdżąc po Andorze widzę, że organizatorzy na metę etapu TdF wybrali jeden z mniej ciekawych i lżejszych podjazdów.

Właśnie od kilku dni jestem w Andorze, właściwie dwadzieścia kilometrów od centrum Andory, blisko natury w środku gór. Extra miejsce, można bardzo dobrze potrenować a zarazem odpocząć, podoba mi się niesamowicie.

Mam tu przed sobą jeszcze dwa długie tygodnie ciężkiej pracy. Już wczoraj przejchałem prawie siedem godzin i ponad cztery tysiące metrów w górę mimo temperatury dochodzącej do czterdziestu stopni. Wierzę, że już na nasz krajowy tour noga będzie ok.

foto: corvospro

poniedziałek, 13 lipca 2009

Niepokorny pasjonat Sylwester Szmyd

Sylwester Szmyd z kadry narodowej wyleciał po słabym występie na igrzyskach w Atenach i nie ma szans powrotu, pomimo niedawnych spektakularnych sukcesów.

Sylwester Szmyd kolarstwo uprawia od 10. roku życia. W 1988 roku zapisał się do sekcji rowerowej w bydgoskim Romecie. Jednak już wtedy wszyscy odradzali mu uprawianie tej dyscypliny. Nawet jego pierwszy trener nie wróżył mu sukcesów. Nie posłuchał. Kochał ten sport i wierzył, że ciężką pracą może dojść do upragnionego celu. Jednak bardzo długo czekał na swój pierwszy rzeczywisty sukces, który odniósł dopiero po… 21 latach. W wieku 31 lat wygrał swój pierwszy wyścig w karierze, a było to na początku czerwca bieżącego roku, podczas wyścigu Dauphine Libere, gdy pokonał rywali na legendarnej kolarskiej górze Mont Ventoux w Prowansji. Sukces osiągnięty wieloletnią bardzo ciężką pracą Szmyd uczcił skromnie. Kilka dni temu podczas rodzinnej kolacji z rodzicami, żoną i teściami wypili butelkę markowego toskańskiego wina. – Tę butelkę już leciwego wina kupiłem przed pięcioma laty, ale obiecałem sobie, że otworzę ją dopiero po wygraniu pierwszego wyścigu – zdradził Sylwek zdarzenie sprzed kilku dni.

Szmyd w wieku 19 lat przeniósł się do Włoch. Najpierw ścigał się tam w młodzieżowych grupach amatorskich. Nie miał błyskotliwych wyników, ale już wtedy zauważono w nim lojalnego, rzetelnie wykonującego obowiązki pomocnika, bardzo przydatnego w każdym zespole. W 2001 roku podpisał z włoską grupą Taccconi pierwszy kontrakt zawodowy. Rok później wystartował w pierwszym wielkim wyścigu etapowym – Giro d’Italia (w tym roku jechał w nim po raz ósmy). Już wtedy włoscy szkoleniowcy dostrzegli w Polaku materiał na znakomitego „gregario”, pomocnika. W 2003 roku w ekipie Mercatone Uno pracował dla Marco Pantaniego. Następnie przeniósł się do Saeco, a potem do Lampre. Przy jego wydatnej pomocy sukcesy odnosili Gilberto Simoni i Damiano Cunego, zwycięzcy Giro d’Italia. W tym roku podczas Giro opiniotwórczy dziennik sportowy „La Gazzetta dello Sport” poświęcił Szmydowi, po jednym z górskich etapów, artykuł, który zatytułował „Najlepszy pomocnik na świecie”…

Kolarz ceniony za granicą od lat jest ignorowany przez rodzimych działaczy. Ostatni raz w narodowym teamie startował podczas igrzysk olimpijskich w Atenach. Faktem jest, że występ naszych zawodników był wtedy kompromitujący. Żaden z nich już więcej nie znalazł się w kadrze narodowej (oprócz Szmyda byli jeszcze Sławomir Kohut i Tomasz Brożyna). Pomimo niezłych późniejszych wyników w zagranicznych wyścigach, krajowi działacze kolarscy nie widzieli dla Szmyda już miejsca w narodowej drużynie. Od 2004 roku nie brał udziału w żadnych mistrzostwach świata, ani nie pojechał na igrzyska olimpijskie do Pekinu, choć był powołany przez selekcjonera Piotra Wadeckiego do szerokiej kadry, ale w reprezentacyjnej trójce się nie znalazł, o co zresztą miał spory żal do trenera i działaczy. – Na pewno bardzo przydałbym się kolegom w drużynie na górzystej trasie wyścigu olimpijskiego w Pekinie – mówił.

Podobno zrezygnowano z niego dlatego, że nie stanął na starcie mistrzostw Polski w Złotoryi, co było warunkiem sine qua non, żeby jechać na olimpiadę.

- To bzdura – mówił Szmyd. – Na długo przed ostatecznym ogłoszeniem reprezentacji do Pekinu wszyscy wiedzieli, że na igrzyska pojedzie trójka: Marczyński, Morajko i Niemiec, bo tak zdecydował prezes, a Wadecki był tylko od wykonywania poleceń – ripostuje zarzut Sylwester Szmyd.

- Ale mógł pan nie dawać wtedy argumentu działaczom i pojechać na krajowy czempionat. Tym bardziej, że w tym czasie trenował pan przed Tour de France w Ustroniu, skąd jest niedaleko do Złotoryi. Wielu starszych kolegów, znających wygórowane ambicje prezesa Walkiewicza, i żeby mu się nie narazić, stawali na starcie mistrzowskiego wyścigu, przejeżdżali kilka rund i się wycofywali.

- Bez sensu, to zwyczajne oszustwo. Wystartować tylko po to, żeby przypodobać się prezesowi… Tego nie potrafię! Ale wracając do zeszłorocznych mistrzostw, to chciałem w nich wystartować. Nawet miesiąc wcześniej zarezerwowałem pokój w hotelu w Złotoryi, ale w międzyczasie zostałem włączony do drużyny Lampre na Tour de France. To była dla mnie niepowtarzalna okazja. Tyle lat na nią czekałem. Chciałem dobrze się przygotować, pojechałem jeszcze przed wyjazdem do Francji potrenować po górkach w Ustroniu. Zrezygnowałem z mistrzostw kraju, bowiem obawiałem się kontuzji, która w tego typu wyścigu mogłaby mi się przytrafić. A jeszcze dowiedziałem się od kolegów, że drużyna olimpijska już dawno jest zaklepana.

Ale po oficjalnym ogłoszeniu reprezentacji nie omieszkał pan mocno zbesztać Wadeckiego?

Bzdura! To on na mnie napadł, że obiecałem mu start w mistrzostwach i że on wobec wszystkich wyszedł na idiotę. Bo zapewniał wszystkich, że Szmyd na mistrzostwa Polski przyjedzie.

Był pan w tym roku na mistrzostwach kraju w Borku Wielkopolskim, choć nie wystartował i spotkał się zapewne z kolarskimi działaczami. Czy po sukcesie na Mont Ventoux nie poprawiły się pańskie relacje z Polskim? Związkiem Kolarskim. Może rozmawialiście o powrocie do kadry z prezesem, albo Piotrkiem Wadeckim?

Nic takiego się nie wydarzyło. Piotrek widocznie nie miał czasu, bo opiekował się swoją drużyną, powiedział mi jedynie cześć i wsiadł do samochodu. Prezes natomiast zupełnie mnie zignorował.

Nie dziwię się, że jest na pana obrażony. W dziennikach internetowych nie zostawia pan na nim suchej nitki…

Piszę tylko prawdę, że działacze niszczą polskie kolarstwo. Że zaniedbano pracę z młodzieżą, że zupełnie zapuścili kolarstwo szosowe. Jest tylko tor i nic więcej. Nawet pewnie cieszyliby się, gdyby nie było kolarzy, bo to dla nich zbyteczny balast.

Ostro?

Bo ja jestem pasjonatem, a oni pospolitymi urzędnikami, dbającymi jedynie o swoje partykularne interesy.

Gdyby zaproponowano panu miejsce w drużynie na najbliższe mistrzostwa świata w Mendrisio, przyjąłby pan ofertę?

Nie wiem jakbym się zachował. Najpierw musiałbym usłyszeć konkretną propozycję.

Czy pana satysfakcjonuje rola tylko pomocnika liderów, nawet, jak napisali włoscy dziennikarze - „najlepszego na świecie”?

W pewnym sensie tak, chciałem takim być, zdaję bowiem sobie sprawę, że nie jestem w stanie zostać mistrzem świata, czy wygrać wielkiego wyścigu. Już u progu kariery postanowiłem robić perfekcyjnie to, co najlepiej potrafię, dobrze jeździć w górach i pomagać kolegom.

Ale zapewne ma pan jakieś ambitniejsze, skryte marzenie sportowe?

Tak, mam, ale nie bajkowe, lecz realne. Przy nadarzającej się okazji wygrywać etapy, a także zwyciężyć w klasyfikacji generalnej, w którymś z mniejszych, ale ważnych wyścigów.

Może w najbliższym Tour de Pologne?

Czemu nie. Za kilka dni ostro biorę się do roboty. W połowie lipca rozpoczynam w Andorze wysokogórskie zgrupowanie, aby dobrze przygotować się do drugiej części sezonu, głównie do Vuelty a Espana. W międzyczasie jest Tour de Pologne, w którym chciałbym najlepiej jak potrafię zaprezentować się bardzo licznej rzeszy moich sympatyków w kraju.

Będzie pan liderem drużyny?

To dopiero okaże się podczas zawodów, na krótsze wyścigi nie wyznacza się wcześniej liderów.

Ale trasa tegorocznego narodowego wyścigu Dookoła Polski nie jest pod pana, no może za wyjątkiem przedostatniego etapu?

To wystarczy na wygranie wyścigu…

Złapani w ubiegłym roku na dopingu młodzi kolarze: Bernhard Kohl, Riccardo Ricco oraz Patrik Sinkewitz twierdzą, że nie można osiągnąć wielkiego sukcesu bez wspomagania niedozwolonymi środkami. Podobno wszyscy biorą. Co pan na to?

Włosy mi stawały na głowie, gdy czytałem zeznania Kohla. To, co on mówił jest niewiarygodne. Jest dla mnie niepojęte, aby Kohl mógł tak ryzykować zdrowiem, a nawet życiem, o czym mówił. Zresztą stosowanie takich praktyk przez kolarzy z czołowych ekip jest wprost niemożliwe także w okresie przygotowawczym. Kontrolerzy antydopingowi nawet w domu, o każdej prze dnia mogą zapukać do drzwi. Wiedzą o jego każdym kroku i miejscu pobytu. Najbliższy przykład z własnego podwórka. Przez kilka dni byłem w Bydgoszczy, potem w Warszawie, ale każde miejsce pobytu musiałem natychmiast zgłosić do komisji antydopingowej UCI.

Czy nie ma pan pretensji do kierownictwa grupy, że nie zabrano pana na Tour de France?

Żalu nie mam, bo nie pasowałem do taktyki zespołu na Wielką Pętlę, aczkolwiek bardzo chciałem wystartować. Zresztą przygotowania do sezonu ustawiłem sobie pod dwa wielkie wyścigi: Giro d’Italia oraz Tour de France.

A nie Vueltę?

Właśnie. Musiałem zrezygnować z dłuższego urlopu, by teraz przygotować się do hiszpańskiego wyścigu, na którym chcę coś ugrać także dla siebie.

A jak atmosfera w nowej grupie?

Znacznie lepsza aniżeli w Lampre. Polubiliśmy się z Ivanem Basso. To wspólnie z nim przygotowaliśmy taktykę na wygrany przeze mnie etap pod Mont Ventoux. To Ivan widzi mnie obok siebie na wyścigu Dookoła Hiszpanii, który mam pomóc mu wygrać.

Nieżyjący już trener Andrzej Trochanowski zwykł mawiać: „Kolarz ożeniony, sezon stracony”. Pan jedyny ze znanych mi kolarzy nie potwierdził tej tezy. Wręcz ją zanegował. Bo właśnie sezon po ślubie jest najlepszym w pańskiej karierze?

Nie zaprzeczam. Stabilizacja rodzinna mi sprzyja, a w żonie mam największego przyjaciela wspierającego mnie w najtrudniejszych momentach.

Dziękuję za rozmowę.

Bogusław Barwiński/sports.pl

foto: Roberto Bettini 

piątek, 10 lipca 2009

Doping w kolarstwie się nie opłaca

Gdzie ten doping? W ekipach? Ludzie, kto teraz ryzykuje? We Włoszech i we Francji idziesz za to więzienia - mówi najlepszy polski kolarz Sylwester Szmyd.

MAGAZYN SPORTOWY: Jest pan najlepszym polskim kolarzem?

SYLWESTER SZMYD: Ja tak powiedziałem? Wielu tak mówi. To ich trzeba zapytać, tych, którzy tak mówią czy piszą. Ja tak nie mówię. Ta kwestia wraca zawsze przy okazji powoływania kadry, ludzie zemną rozmawiają, a później często przekręcają moje słowa. A ja nigdy nie powiedziałem, że jestem mocniejszy od innych albo że jestem najlepszy. Mówię tylko, że dobrze wykonuję swoją pracę i tyle. Ciągle przecież chcą mnie jakieś ekipy, liderzy zapraszają na wielkie toury.

W Polsce też już chcą. Ostatnio czytałem, że wszystko jest na dobrej drodze, żeby pan wrócił do kadry.

Co roku to słyszę (śmiech).

Może na zgodę z Walkiewiczem przejedzie się pan na torze w Pruszkowie?

To w końcu pomnik prezesa. Chętnie bym na torze pojeździł. Nawet teraz albo kiedyś, za motorkiem. Chociaż chyba bym nie chciał, żeby to prezes siedział na tym motorze, bo jeszcze by znienacka przyhamował...

I po takich właśnie wypowiedziach stał się pan w polskim kolarstwie persona non grata.

O tej kadrze wyszło niechcący, nawet bardzo niechcący. Mówię, ale niczego przecież nie wymyślam. Widzę, jak jest, i mówię, co widzę. Robię to, bo zależy mi na tym, żeby poziom polskiego kolarstwa był coraz wyższy. Ja nie jestem z tych, którzy komuś zazdroszczą. Cieszę się, jak Przemek Niemiec wygrywa. Marcin Sapa zadzwonił do mnie przed Tour de France i mówi, że jedzie na ten wyścig. Kurczę, jak się ucieszyłem, że jedzie. Rozmawiałem z nim przed wylotem i mówiłem, żeby starał się za wszelką cenę ukończyć ten wyścig. Bo to przeniesie go na wyższy poziom. W przyszłym roku będzie już innym kolarzem. Mam nadzieję, że coś mu się w tej Francji uda zdziałać.

Pomagają takie sukcesy jak pańskie zwycięstwo etapowe na Mont Ventoux w wyścigu Dauphine Libere.

Kolega pokazał mi SMS-a z lutego. Pytał, gdzie ma przyjechać, żeby zobaczyć, jak wygrywam. Odpisałem: Mont Ventoux. Nawet nie pamiętałem o tym...

Trochę zamieszania tym zwycięstwem pan narobił.

Rzeczywiście, trochę szumu było. W efekcie nie miałem letnich wakacji (śmiech). Ale cieszę się, że był taki rezonans. Tyle razy słyszałem o sobie: „Co to za kolarz? Co on tam wygrał? Nic nie osiągnął". Dzisiaj już nie mogą tak gadać. Bo Mont Ventoux to nie jest jakaś tam górka. Ktoś powiedział, że wygrywając na Mont Ventoux, przechodzi się do historii kolarstwa. Może będą kolejne zwycięstwa, niekoniecznie moje, i nasze kolarstwo się odbije od dna? Bo przecież są kibice i potrzeba taka jest. Tylko kolarzy nie ma.

W peletonie jedzie stu kilkudziesięciu kolarzy. Dużo w tej grupie gejów? (śmiech)

Nie sądzę, nie wiem. Jakoś się z żadnym nie spotkałem.

Ile miał pan w tym roku kontroli?

Chyba niezbyt dużo. Kilka. Najlepsi i ci, u których coś podejrzewają, mają o wiele więcej. Najważniejsze, że do domu przychodzą o normalnych godzinach. Ale na zgrupowanie Lampre przyszli o 22:30, a wyszli o 3:30. Było o tym we Włoszech bardzo głośno i więcej się to nie powtórzyło. A do domu nigdy przed siódmą i po 22 nie przychodzą. Od ubiegłego roku kontrolerzy są jacyś sympatyczniejsi. Prawie ze wszystkimi się znam, są jak dalsza rodzina. Przychodzą, ja robię im jakąś kawkę. Chyba że się spieszą. Sama kontrola trwa różnie. Czasem krótko, ale kiedyś siedzieli u mnie trzy godziny. Przyszli pół godziny po tym, jak wstałem z łóżka. Wysikałem się wcześniej, więc łatwo nie było. Proste to wszystko nie jest, ale to część mojego życia.

Pańskiego, tak. Ale wyobraża pan sobie, że o szóstej rano wpada kontrola antydopingowa do takiego Alessandro del Piero czy Francesco Tottiego?

No skąd! Jakiś czas temu przyszli do Gattusso, do domu. Nie poddał się oczywiście kontroli i został uznany za bohatera. Bo przecież nie ma nic do ukrycia, a tu ktoś go nachodzi, ingerują w jego prywatność. Gdybym ja to zrobił - od razu straciłbym pracę, dostał dwa albo cztery lata dyskwalifikacji, zyskał opinię największego koksiarza, a Liquigas pewnie wycofałby się ze sponsorowania naszego teamu.

Sami sobie jesteście w końcu winni. Doping w kolarstwie nie jest przecież niczyim wymysłem.

I sami za to płacimy! Dosłownie. Ekipy wykładają na kontrole antydopingowe 120 tysięcy euro rocznie, a później dopłacają procent z premii. Wszystko OK, większość z nas woli, żeby dopingu nie było. Ciężko pracuję i chcę, żeby wszyscy mieli równe szanse, żeby nikt ze mną nie wygrywał w nieuczciwy sposób. Ale z drugiej strony to praktycznie tylko nam robią kontrole krwi. W dyscyplinach, gdzie tego nie ma, gdzie nikt nie nachodzi ciebie podczas wakacji, nie ma też tylu pozytywnych przypadków. Wpadają głównie kolarze i lekkoatleci. Bo nas kontrolują w najbardziej rygorystyczny sposób.

I to o was się mówi jako o największych grzesznikach dopingowych.

Kiedyś były problemy z dopingiem w wielu dyscyplinach sportu. I jakoś w ogóle nie kojarzę przypadków, żeby ci „nawróceni" tak chętnie o wszystkim opowiadali. A kolarze! Jak tylko któregoś dupną, to od razu opowiada różne głodne kawałki, żeby się samemu wybielić. A mnie się wydaje, że nie pluje się do talerza, z którego się jadło. Gość wiele lat z tego żył, a teraz robi kolarstwu czarny PR. Czytam sobie, co mówi Kohl, i najchętniej podałbym go do sądu. Opowiada, że nie można przejechać wielkiego touru na jakimś tam poziomie bez dopingu. To kłamstwo. Można! Może on nie mógł, a to różnica. Dzisiaj w Pro Tourze ryzyko się nie opłaca. Już jest EPO nowej generacji, ale pytam: kto będzie miał odwagę to wziąć? Teraz na to testu nie ma, ale próbki są zamrażane. To kto spróbuje?!

A panu często proponowano branie czegoś niedozwolonego?

No, proszę cię! Gdybym szukał, pewnie bym znalazł. Ale to nie jest tak, że ktoś przychodzi i proponuje.

źródło: Kamil Wolnicki/Magazyn Sportowy

foto: Kasia Szmyd

niedziela, 28 czerwca 2009

Patrząc z boku na rywalizację o tytuł mistrza Polski

... myślę sobie, że chciałbym móc kiedyś wystartować wiedząc, że stać mnie na walkę o zwycięstwo. Teraz jednak ważniejsze było odpocząć, po ponad tygodniowej przerwie kręcę od kilku dni.

Bardzo mało zawodników na starcie, biorąc pod uwagę, że startowało wielu ludzi z MTB. Do tego mój serdeczny kolega Michał Olejnik, który jest na co dzień nauczycielem angielskiego i jeździ max cztery razy w tygodniu po 70km, odjeżdżał przez 250km poważnie ryzykując zabranie medalu w momencie gdzie jego czteroosobowy odjazd został skasowany na 2km do mety.

O czym to świadczy niech każdy sobie sam wyciągnie właściwe wnioski... Nie wiem czy prezes miał mimo wszystko podstawy do dumnego spacerowania z głową podniesiona do góry po rynku w Dolsku, bo stan naszego kolarstwa jest coraz cięższy. 

Mnie zostaje teraz przygotować się jak najlepiej do TdP, a dalej do Vuelty.

sobota, 27 czerwca 2009

Kaszubski trening

Ruszyliśmy około 9:10 (Sylwek i Daniel Marszałek), na Armii Krajowej dołączył Andrzej Guż (strój Schwinn) i pojechaliśmy przez Malczewskiego, Sopocka, Karwiny, Dąbrówkę (gdzie dołączył do nas Piotrek Strzecki, strój Liquigas), Wiczlino, Rogulewo na Rumię przez Łężyce i tam Sylwek chciał zrobić trochę treningu siłowego czyli podjazd około 2,5 km - na możliwie najtwardszym przełożeniu przy niskiej kadencji, około 40 obrotów na minutę. Sam podjazd z obrzeży Rumii na Łężyce jest dość łagodny, ale ze stromą końcówką. Tamże dołączył do nas jeszcze Darek Kamiński (na biało w stroju TdP) i tak w piątkę zrobiliśmy tą górkę cztery razy. Potem pojechaliśmy przez Koleczkowo, Kielno na Kamień do Szemudu. Tam zrobiliśmy nawrotkę i przez Kamień, Kielno, Chwaszczyno, Osowę i Leśniczówkę Sopocką zjechaliśmy na sopockie Wyścigi.  

wtorek, 23 czerwca 2009

Sylwester Szmyd na meczu żużlowym Polonii Bydgoscz z Lotosem Gdańsk

Szmyd nie kręci. Zaczął latać

Bydgoski kolarz Sylwester Szmyd przyjechał odpocząć w domu po trudach startów w Giro d'Italia i zwycięstwie w wyścigu Dauphine Libere. To przerwa przed drugą częścią sezonu, którego zwieńczeniem ma być występ ze swą zawodową grupą Liguigas w Vuelta d'Espana. 
 
Wojciech Borakiewicz: Co robi kolarz podczas urlopu? 

Sylwester Szmyd: Odpoczywa, czyli właściwie nic (śmiech).

I chodzi na żużel...

- Polonii kibicuję od zawsze. Tata mnie zabrał pierwszy raz, kiedy miałem trzy lata. To było dawno, w 1981 roku. W niedzielę była okazja, żeby zobaczyć mecz z Lotosem, więc z niej skorzystałem.

W Polsce jest pan od kilku dni. Proszę opowiedzieć, jak we Włoszech pan świętował swoje pierwsze etapowe zwycięstwo na sławnej Mont Ventoux?

- Najpierw z żoną. Na dwa dni pojechaliśmy w okolice Wenecji. Mam takie miejsce między Wenecją a położonym trochę na północ miasteczkiem Valdobbiadene. Robią tam prosecco i trochę go próbowaliśmy.

Co to jest?

- To musujące białe wino, specjalność Veneto, tamtego regionu. Tamtędy przejeżdżał jeden z etapów Giro d'Italia i spodobało mi się to miejsce. Wcześniej nie obyło się też bez kolacji dla moich najwierniejszych kibiców z toskańskiego miasteczka Montignoso di Massa. Okazja była przecież super, bo moje pierwsze zwycięstwo etapowe w karierze i to w sławnej Mont Ventoux. Wszystkich ono zaskoczyło. Zorganizowałem więc kolację, na której było 20 osób. Było z czego się cieszyć, a to są ludzie, którzy naprawdę radują się z moich sukcesów. W Polsce jestem od czwartku.

Stałeś się trochę bardziej znany po etapowej wygranej w wyścigi Dauphine Libere, o którym było bardzo głośno w Polsce?

- Z dwoma dziennikarzami spotkałem się od razu na lotnisku, ale żeby bardziej znany... Chyba nie. Do Polski przyjechałem zresztą jeden dzień szybciej. Wcześniej po głowie mi chodził koncert "depeszów" na San Siro w Mediolanie. To było w czwartek, ale zrezygnowałem z niego, bo chciałem być na starcie pielgrzymki w Rzeszowie. To tradycyjna rowerowa pielgrzymka. Trasa jest bardzo długa, aż do Fatimy w Portugalii. Obiecałem im, że będę im towarzyszył na starcie. Podziwiam uczestników, bo pokonają więcej kilometrów niż ja w Giro d'Italia

Na rower więc pan nie wsiadał?

- Przez pierwszy tydzień urlopu nie wsiadałem. Od poniedziałku zacznę powoli kręcić. I mam nadzieję, że będę też latać.

To są szybowce czy samoloty?

- Samoloty. Jadę do Grudziądza, na lotnisko w Lisich Kątach, żeby wylatać trochę godzin. Chciałbym się zbliżyć do końca kursu pilota samolotów turystycznych PPL 2. Zacząłem dwa lata temu go robić i tak wyszło, że nie w Bydgoszczy, ale akurat w Lisich Kątach.

Ile brakuje do zdobycia licencji?

- Osiem godzin lotu i potem egzamin teoretyczny i praktyczny.

Zdąży pan podczas tego urlopu się wylaszować [laszowanie to wykonanie pierwszego samodzielnego lotu na danym typie statku powietrznego po zakończeniu serii lotów z instruktorem - przyp. red.] i zakończyć kurs?

- To trochę inaczej wygląda. Laszuje się na określony typ samolotu. Latam teraz na cessnie 150. Wylaszowałem się wcześniej na większej cessnie 170. Lubię latać.

Urlop w Polsce skończy pan już na początku lipca, ale potem szybko wróci znowu do kraju.

- Ale już w swej normalnej roli, kolarza. Startuję od 2 sierpnia w Tour de Pologne. Pojedzie w nim moja grupa Liquigas. Do Polski przyjadę prosto z Andory, gdzie będę trenował w lipcu. Mam nadzieję, że po pierwszych płaskich etapach "noga mi puści" na trudnych, górskich odcinkach do Krynicy i Zakopanego.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Sylwester Szmyd, persona non grata w reprezentacji

Szefowie upadłego w Polsce kolarstwa konsekwentnie pomijają w kadrze jedynego zawodnika ze światowej czołówki. - Czy to cena za to, że mówiłem prawdę? - zastanawia się Sylwester Szmyd, który wygrał niedawno legendarny etap na Mont Ventoux 
 
W czwartek Szmyd wrócił po wielu miesiącach do kraju. W jego toskańskim Montignoso di Massa, mimo że wyjeżdżał tylko na wakacje, żegnały go tłumy. Na Okęciu bohatera spod "Wietrznej Góry" witali tylko najbliżsi. - Polskie władze kolarskie? Pewnie gdzieś tu są i chcą mi wręczyć wieniec - gorzko żartował Szmyd.

31-letni wychowanek Rometu Bydgoszcz jeżdżący we włoskiej grupie Liquigas to w tej chwili jedyny liczący się polski kolarz. Nie odnosi spektakularnych zwycięstw, jak to 11 czerwca podczas wyścigu Dauphiné Libéré, ale jest jednym z najlepszych na świecie "gregario", czyli pomocników. W ostatnim Giro d'Italia pracował dla Ivana Basso, zwycięzcy Giro sprzed dwóch lat. Teraz zabiega o niego m.in. grupa Astana, w której jeździ legendarny Lance Armstrong.
 
Dlaczego więc Szmyd jest konsekwentnie pomijany przez selekcjonera kadry Piotra Wadeckiego? W środowisku kolarskim nie jest jednak tajemnicą, że to polecenie Wojciecha Walkiewicza, szefa Polskiego Związku Kolarskiego od czterech kadencji. Czym Szmyd zalazł mu za skórę?

- Nie wiem, zapytajcie jego, bo ja dotąd nie usłyszałem powodu, dla którego nie ma mnie w kadrze - mówi kolarz. - Może nie jestem wystarczająco dobry? A może po prostu jestem niewłaściwym dla prezesa człowiekiem? Mogę się tylko domyślać, że to cena za wywiady, jakich udzieliłem, przede wszystkim "Gazecie".

Szmyd, który od 12 jeździ we Włoszech, wielokrotnie krytykował fatalny stan kolarstwa. Podkreślał, że zawodową karierę można zrobić, wyjeżdżając jak najszybciej z Polski. Wątpił też, że najlepszą metodą na odbudowanie dyscypliny jest wielomilionowa inwestycję w tor kolarski w Pruszkowie. Tym najbardziej nadepnął na odcisk prezesowi, którego konikiem jest właśnie kolarstwo torowe.

- Czy mówiłem nieprawdę? O czym marzy młody chłopak, który ogląda w telewizji wyścigi i ma idoli w peletonie? Żeby wystartować gdzieś na szosie czy kręcić się wkoło na torze? - pyta Szmyd. - Sam nie jestem w stanie wymienić największych torowych gwiazd.

Szmyda zabrakło w kadrze na igrzyska w Pekinie. - Dowiedziałem się o tym z telegazety. Naprawdę wściekłem się, kiedy zobaczyłem w transmisji trasę wyścigu. Idealna dla mnie, typowa dla górali, a moja forma była fenomenalna. Ani w mistrzostwach świata, ani na kolejnych igrzyskach taka okazja się nie powtórzy.

Zdaniem Szmyda selekcjoner i prezes znaleźli łatwy pretekst do wykluczenia go z tej imprezy. - Nie wystartowałem w mistrzostwach Polski - twierdzi. - Trener kadry Piotrek Wadecki był niezłym kolarzem i powinien mnie zrozumieć. Byłem wtedy mocny jak nigdy, przede mną był start w Tour de France i nie chciałem ryzykować jakiejś głupiej kraksy w Polsce.

- Dla mnie sprawa jest jasna - odpowiada Wadecki. - Sylwek nie pojechał w Pekinie, bo nie przyjechał na mistrzostwa Polski. Nie był daleko, bo trenował wtedy w Karpaczu, 200 km od miejsca mistrzostw. Tłumaczył się startem w Tour de France, ale inni wielcy kolarze z Hiszpanii czy Włoch byli na krajowych mistrzostwach przed wyjazdem do Francji. Dziś muszę przyznać szczerze, że jego odmowa strasznie mnie wnerwiła. Wyszedłem na głupka przed związkiem, bo zapowiadałem, że cała kadra będzie na mistrzostwach. Do tego Sylwek uprzedził mnie o absencji trzy dni przed imprezą. Potem jeszcze oliwy do ognia dodali dziennikarze.

- Nie można pomijać takiego kolarza jak Szmyd - uważa Tomasz Jaroński, najbardziej znany komentator kolarstwa w Polsce. - To najlepiej wytrenowany polski kolarz. Jest góralem, ale sprawdza się na różnych ciężkich trasach.

Prezes PZKol: - Jestem teraz w Szwajcarii na posiedzeniu MKOl. Przedstawiciel związku kontaktował się ze Szmydem. Nie widzę żadnego konfliktu między nami. Szmyd ma prawo występować w reprezentacji Polski, o ile oczywiście powoła go selekcjoner reprezentacji - mówi Walkiewicz. I dodaje: - Nie przesadzałbym z wracaniem do igrzysk w Pekinie, bo co on zrobił cztery lata wcześniej w Atenach? Wycofał się.

Pod koniec września, trzy dni po Vuelta a Espana, w której Szmyd będzie pracował na sukces Basso, w szwajcarskim Mendrisio odbędą się mistrzostwa świata. Jakie są szanse, by w nich pojechał? - Na razie dostałem ze związku dwa SMS-y z gratulacjami za Mont Ventoux. Byłem zdziwiony szczególnie tym od trenera kadry. Nic poza tym się nie zmieniło. Ja robię swoje - mówi Szmyd.

Do kompromisu jednak droga daleka. - Próbowałem się dodzwonić do Sylwka po zwycięstwie na Mont Ventoux - odpowiada Wadecki. - Otrzymałem tylko SMS-a: "Ciao, jestem na wakacjach". Kiedy byłem zawodnikiem, odpowiadałem na telefony trenera i kolegów.

Jaroński: - Na pewno rozmowa między Szmydem a trenerem kadry nie powinna się odbywać za pomocą SMS-ów. Niech porozmawiają i wyjaśnią sobie wszystko z przeszłości. Poza wszystkim uważam, że Sylwek powinien startować co roku w mistrzostwach Polski. Nie chodzi w takim starcie o tytuły, ale o promocję kolarstwa.

Wadecki zapewnia, że Szmyd ma u niego zielone światło i dostanie powołanie do kadry, jeśli będzie dobrze przygotowany. - Chciałbym podporządkować drużynę właśnie jemu. Bardzo liczę na niego - dodaje Wadecki.

Szmyd nie wystartuje w tegorocznych mistrzostwach Polski, bo właśnie wtedy będzie przygotowywał się do Vuelta a Espana. Skład kadry na MŚ ostatecznie zatwierdza prezes Walkiewicz.

źródło: Gazeta Wyborcza

foto: Kasia Szmyd

niedziela, 21 czerwca 2009

Sylwester Szmyd w Tour de Pologne

Sylwester Szmyd razem z Ivanem Basso (dwa razy na podium Tour de France, zwycięzca Giro d’Italia) w barwach ekipy Liquigas wystąpi w tegorocznym 66. Tour de Pologne.

– Z przyjemnością wystartuje w naszym narodowym tourze, choć trasy w Polsce nie są skrojone na moje możliwości – powiedział Sylwester Szmyd, który w czerwcu wygrał etap Dauphine Libere na słynnej Mont Ventoux. – Do Polski przyjadę prosto z Andory, gdzie będę trenował w lipcu, mam nadzieję, że po pierwszych płaskich etapach „noga mi puści” na trudnych odcinkach do Krynicy i Zakopanego

źródło: tourdepologne.pl

foto: corvospro

sobota, 13 czerwca 2009

Nie czułem łańcucha

Nie jest to regułą u mnie ale często jak od początku dobrze się czuje to na koniec już trochę gorzej. Pod Galibier jak to my mówimy, „nie czułem łańcucha” i tam też postanowiłem, że lepiej ryzykować, próbować jechać wyścig z najlepszymi niż walczyć o „koszul” górala. 

Byłbym też raczej niewygodny w odjeździe dla Casse d'epargne, a skoro już jakoś sobie na tym wyścigu pomogliśmy to lepiej było nie mieszać. Colle de Madaleine zacząłem już trochę „bez nóg”, z chęciami do walki, tyle że pierwsze ataki dały mi do zrozumienia, że brakuje mi dziś już świeżości i siły w nogach.

Cały podjazd, powiedzmy, że trenowałem cierpienie na rowerze i myślę, że na 14km tak ciężkiego podjazdu nie straciłem dużo do najlepszych, nie chciałem po prostu odpuścić.

foto: corvospro

piątek, 12 czerwca 2009

MOUNT VENTOUX!!!

Dla rodziców, siostry, Ukochanej Żony czyli tych którzy od lat z bliska widzą ile wyrzeczeń, pracy i poświęceń kosztuje praca kolarza. Mniej imiennie, jak napisał Adam w swoim artykule, tym wszystkim którzy mi pomagali zawsze w tej drodze, w treningach, przygotowaniach, kibicom którzy zawsze byli nawet jak mnie z przodu nie było. Wszyscy ONI są potrzebni, bo sam nie wiedziałem chyba jak ważna jest głowa do ostatnich trzystu metrów wczoraj.   

Wszystko poszło jak miało pójść, jak chciałem. Rano Kasi wysłałem smsa i powiedziałem, że wiem że mam wszystko by wygrać, że mnie stać na to i muszę tylko to dobrze rozegrać. Dwóch Wielkich po drodze, Ivan który jak tylko czuje, że nie ma nogi daje mi ok, mówiąc VAI, co Ivan? VAI VIA!!! I Alejandro! niech nikt już nie pyta dlaczego mu przez lata pomagałem całkiem bezinteresownie. Odpłacił. Dziś podjechał i podziękował za pomoc, ja jemu jeszcze raz. Powiedział, że na zawsze zostanie w historii a ja jemu, że tym bardziej dla niego to też by była ważna wygrana....chapeau!

Dziś nie szło, ale się wybroniłem. Wczoraj do 21.30 nie miałem możliwości nic do ust włożyć, szybki masaż, mało spałem bo jakoś nie szło...  

Jutro jak wczoraj, chcę atakować, od dołu, jak nie pójdzie to na 4km. Zobaczymy, nie mam nic do stracenia. Chce się przyzwyczajać do wygrywania...

foto: corvospro

Prasówka prosto z Włoch
























LA GAZZETTA

Mont Ventoux – „Valverde show” i radość Szmyda

Hiszpan odbiera koszulkę lidera Evansowi i ofiaruje sukces Polakowi z drużyny Liquigas. Basso ma gorączkę: wycofuje się.

Mont Ventoux – Doszło tu do powtórki. 13 lipca 2000 r. Lance Armstrong, jadący w żółtej koszulce lidera, zostawił zwycięstwo Marco Pantaniemu. Wczoraj Valverde, który ma na swoim koncie 57 zwycięstw, wywalczył koszulkę lidera Dauphine Libere, pozostawiając etapowy sukces Sylwestrowi Szmydowi- walecznemu „piechurowi”, dla którego była to pierwsza wygrana od dziewięciu lat.

Wspaniały – Szmyd znalazł w ten sposób bajeczny diament zwycięstwa, na tej mitycznej górze, u kresu etapu, rozegranego przez Liquigas we wspaniały sposób. Polak był przewodnikiem dla Basso na podjazdach Giro, tak samo jak był nim wczoraj. Atakował razem z Basso. Oddany aż do końca. Aż do momentu, w którym cierpiący Basso dał mu wolną rękę. W ten sposób, w jednej chwili, jego trud i wysiłek przekształciły się bajkę.

Atak – Szmyd skoczył 13 km przed szczytem, aby być „punktem podpory” dla swojego kapitana. I rzeczywiście- na 12. km przed metą, kiedy skoczył Zubeldia, Basso ruszył do przodu. Grupa pękła. Z liderem, Evansem, zostali: Contador, Nibali, i innych dziesięciu kolarzy- wśród nich też Valverde. Podczas gdy z przodu Szmyd czekał na Basso, Valverde zbliżył się do Contadora: „Co robisz?”. „Nie atakuję”, zapewnił go Contador. Wtedy, na 9,4 km przed metą, Valverde skoczył.

Po 1,5 km dopędził grupkę Basso. Szmyd odparł jego pierwszy atak. Przy drugim, na 7 km przed metą, już przy wyjeździe z lasu, Basso powiedział swojemu „gregario”: „Jedź! Jedź swój wyścig”. Po wyścigu Basso wyjaśni: „Zaplanowaliśmy atak. Podjąłem go mimo, że nie czułem się dobrze. Zaczynała się u mnie jakaś choroba. Złe samopoczucie, mdłości, osłabienie, gorączka. Już przed Ventoux musiałem zwrócić się do lekarza. Mieliśmy zamiar razem (z Sylwkiem, nie z lekarzem ;)) jechać na metę, ale poczułem się „pusty” i powiedziałem mu, żeby jechał sam. Cieszę się z jego zwycięstwa”.

Wiatr – Szmyd znalazł się na czele z Valverde. Wiał silny mistral. Między białymi kamieniami byli tylko oni- żadnego drzewa, żadnej osłony. Krajobraz księżycowy. To on nadał górze nazwę Mont Chauve- Łysa Góra. Szmyd poświęcił się całkowicie. Natomiast Valverde znalazł w nim nadzwyczajnego „przecinacza wiatru”.

Dzielny Vincenzo – Dwa lata temu Szmyd przyjechał na Ventoux drugi- za Moreau. W tym roku jechał pod górę popychany przez wspomnienia. Dzięki niemu Valverde przybliżył się do żółtej koszulki. Na próżno Evans prowadził za nimi pościg. Contador pozwolił mu wypalić się na gorącym wietrze. Evans znakomicie odparł dwa ataki Nibaliego, ale nie ten Gesinka.

Finał był z dreszczykiem. 500 m przed metą Szmyd, który jechał na kole Valverde, zatrzymał się, prawie by mu spadł łańcuch. „To była blokada w żołądku”, powie później. Był to syndrom Stendhala. Zapaść przed czymś pięknym. „Odcięcie prądu”, które wydawało się nieuchronne. Valverde miał wygrany wyścig.

Jednak na ostatnim zakręcie, 100 m przed metą, pojechał szerokim łukiem i zwolnił. Szmyd przyspieszył niedowierzając. Wyprzedził go z prawej strony i pojechał na swoje pierwsze spotkanie ze zwycięstwem. „To nie był prezent. Szmyd miał nogi, żeby wygrać”, powiedział Valverde z „rycerskością”, której dawniej zabrakło Armstrongowi w stosunku do Pantaniego.

Cytat Sylwka (z prawego górnego rogu artykułu)

„Nie było między mną a Valverde żadnych ustaleń, ale nigdy nie przestanę dziękować mu za ten jego gest”.

TUTTO SPORT

Na Dauphine Libere próbuje swoich sił Basso, jednak źle się czuje i posyła na Ventoux swojego polskiego sprzymierzeńca.

Zwycięstwo z książki „Serce”

Szmyd tuż przed metą wpada w tarapaty, Valverde zwalnia i daje się wyprzedzić. Ivan wycofuje się.

Wyglądało na to, że zgodność między tą dwójką ostatecznie pryśnie. Wielki był fair-play Alejandro. Mieszkaniec Varese (Basso) na Tour de Pologne (2.08). Dziś na przełęczy Izoard.

Podczas piątego etapu Dauphine Libere, który wznosi się w kierunku mitu- Mont Ventoux, kolarstwo zapewnia liryczne i jednocześnie silne emocje, powierzając koszulkę lidera mistrzowi równie kontrowersyjnemu jak i walecznemu- pochodzącemu z Murcji Alejandro Valverde.

Pozbawia on podium Australijczyka, Cadela Evansa, na którego kole biernie pozostaje Contador, jakby chcąc zachować najwyższą formę na Tour de France- jego prawdziwy cel tego lata.

Polak  – Mówiąc o wyniku etapu, przepięknego dzięki rezultatom, jakie były na nim osiągane, można opowiedzieć tysiące nieskończonych historii. Nad nimi wszystkimi jest historia etapowego zwycięzcy- 31-letniego Polaka, Sylwestra Szmyda, zwyciężającego po raz pierwszy w karierze zawodowej oddanego „gregario” Basso. Pisaliśmy o tym już w trakcie Giro: „Kot Sylwester” jest pewnym, zaufanym człowiekiem z chlubną karierą w służbie Pantaniemu, Frigo, Simoniemu, Cunego, a w tym roku właśnie Ivanovi.

Taktyka  – Na zboczach Ventoux Liquigas posyła Szmyda do przodu w otwartą przestrzeń (przed nim są inni kolarze, następnie dogonieni). Następnie Basso skacze i dojeżdża do drużynowego kolegi- swojego „punktu odniesienia”. Jednak Ivan ma ciężkie nogi, osłabione siły i mdłości (po wyścigu zostanie u niego rozpoznany stan gorączkowy: dziś rano już nie wystartuje). Wycofuje się z wyścigu, ale wcześniej uwalnia Sylwka od obowiązków „gregario”. Tymczasem z plutonu najlepszych wyłania się super-Valverde, który dojeżdża do Szmyda i nie oszczędza nóg.

Zgodność  – Ale Sylwester ma nogi, które mocno kręcą: dojeżdża do Alejandro, mówi mu, żeby równo jechał pod górę, bo w twarz wieje mistral- lepiej zatem jechać we dwoje, zmieniając się regularnie. Hiszpan przystaje na ten pomysł, widząc w nim wspólne cele: etap dla Szmyda, a dla niego koszulka lidera. Oboje zgodni zapalają się do jazdy tam, gdzie Simpson oddał ostatni oddech. Jednocześnie za nimi w tyle tylko Gesink próbuje poruszyć niebo i ziemię- z Evansem, który dwa razy niweczy plany przedsiębiorczego Nibali. W międzyczasie Basso „wylatuje w powietrze”.

Dwójka  – Dwaj kolarze regularnie się zmieniają, ich przewaga rośnie i Valverde zaczyna się czuć liderem. Ale na 500 m do mety ogląda się do tyłu i nie widzi Szmyda, osłabionego przez silne emocje. Polak nie daje zmiany, zębatka kręci się na próżno. Czas pożegnać marzenia o sławie, emocje były zbyt silne- on, „gregario”, którego rolą nigdy nie było wygrywać, zamierzał tryumfować na Mont Ventoux!!! Jednak Valverde jest dżentelmenem. Na ostatnim zakręcie jedzie jakby tym razem to on wypadł z rytmu, a Szmyd odzyskuje siły, wyprzedza go i wygrywa. Wszyscy są zadowoleni- z tego „przedruku” książki „Serce”.

Dzisiaj Izoard  – Dauphine Libere prowadzi dziś na kolejny etap, który może przynieść zmiany w klasyfikacji generalnej. W drugiej części dnia kolarze będą się wspinać na mityczną przełęcz Col de l'Izoard z niemal pionowym zjazdem w stronę Briancon i metą kończącą sprint na 1500 m o nachyleniu 6%, teoretycznie etap świetnie nadający się dla Valverde. Jednego jesteśmy pewni: Liquigas nie będzie już atakować Valverde. Jeżeli zdecyduje się na atak, to skupi się na swoich bezpośrednich przeciwnikach, na czele z Evansem (nazbyt aktywnym w pościgu za Nibalim podczas wjazdu na Łysą Górę). Jak zostało powiedziane, Basso nie będzie już częścią grupy (prawdopodobnie powróci do niej na Tour de Pologne, między 2 a 8 sierpniem). Relacja bezpośrednia na Eurosporcie od godziny 15:15.

Sytuacja – kolejność przyjazdu na metę: 1. Sylwester Szmyd (Polska, Liquigas); 2. Valverde (Hiszpania); 3. H. Zubeldia (Hiszpania) (...)

Podpis pod zdjęciem:

Sylwester Szmyd, 31 lat, w najpiękniejszym dniu swojej kariery: pierwszy na Mont Ventoux, przed Valverde”

tłumaczenie: Kasia Szmyd